Przyszedł z samego rana, za chwilę generalnie powinienem podjąć pierwszego planowego pacjenta, ale nie, nie mogę, bo dostaję jakiś priorytet. Kim jest ta lalunia w recepcji, żeby decydować, że mam kogoś pilnie przyjąć? Kto tutaj jest psychiatrą? Ona czy ja? W jaki sposób dokonała diagnozy? Na czym oparła swoją teorię, że facet nadaje się do umówienia i to w trybie pilnym? No cóż zobaczymy, czy to taki newralgiczny przypadek. Oby tak było, bo wkurzę się, jeśli zmarnuję ten czas. Tym bardziej, że to nowy pacjent, zatem sam wywiad zajmie mi sporo czasu. A jeśli paniusia z recepcji wyszła zbędnie przed szereg, to nie ukrywam, że zrobię wokół tego krwawą jatkę. Nie może tak być. Szanujmy swój czas i miejmy świadomość tego, że inni mogą mieć jakiś plan.
Jeszcze chwilka, dopisuję ostatnie uwagi do systemu po wczorajszym dniu. Ten nowy nawet nie puka do drzwi. Grzecznie tam siedzi i czeka? Źle, bardzo źle, to wróży, że spotkanie będzie długie. Mijają kolejne minuty, nadal cisza. Kurde, no przecież siedząc tak tylko przedłużam agonię. Wstaję, podchodzę do drzwi, otwieram je i wyglądam na korytarz. Na krześle, tuż obok mnie siedzi mężczyzna. Twarz ma ukrytą w dłoniach, a łokcie oparte na kolanach. Głośno oddycha, jakby starał się uspokoić. Może jednak nie będzie tak źle. Widać, że walczy z samym sobą. Zapraszam pana do środka. Podnosi na mnie wzrok, ma zapuchnięte oczy, płakał co najmniej od godziny. Nabiera głośno powietrza, podrywa się jakby nagle do niego dotarło, że o niego chodzi. Prostuje się jak struna i wyciąga do mnie dłoń na powitanie. Ściskam ją, jest ciepła i mokra, a uścisk niezwykle delikatny. Uśmiecham się pogodnie i zapraszam do gabinetu.
Plusem jest to, że korytarz jest pusty, a zatem kolejny albo zrezygnował, albo się spóźni, a wówczas chociaż nie trzeba będzie niczego tłumaczyć. Jeśli przyjdzie teraz to może mieć poczucie, że poprzednia wizyta się przeciągnęła. Jeśli nie przyjdzie, to tym lepiej, bo przynajmniej nie mam pustego okienka. Nie będę jednak się przychylał do tej drugiej opcji, bo to by znaczyło wykazanie wyrozumiałości dla pani z recepcji, od czego jestem na tą chwilę wielce daleki.
Wchodzę pierwszy i zajmuję miejsce za biurkiem. Pan podąża za mną wzrokiem, ale dopiero po chwili przestępuje próg gabinetu, obraca się i zamyka drzwi. Stoi chwilę w bezruchu i jak sądzę walczy z napadem płaczu. Nie poganiam go, siedzę i czekam, choć dzisiaj trudno u mnie o cierpliwość. Takie poranne niespodzianki często potrafią mnie wytrącić z równowagi i trudno mi później ją złapać w ciągu dnia. Nie lubię tego. Nawet zwykłych przyziemnych niespodzianek nie lubię. Choćby na przykład prezent niespodzianka na urodziny. Nienawidzę takich, nigdy nie są trafione. Zawsze przydarzy się jakiś bubel, który później bezskutecznie szuka w moim domu miejsca lub zastosowania. Najczęściej go nie znajduje i ląduje w koszu na śmieci. Choć nie zawsze. Ostatnio znalazłem ciekawe zastosowanie dla takich nietrafionych prezentów. Sam przekazuję je w prezencie dalej. Dbam jedynie o to by się nigdzie nie uszkodziły i tak sobie czekają na okazję do wydania. Myślałem nawet raz, aby oddawać takie prezenty dokładnie tym osobom od których je otrzymałem. Bo skoro nie trafili w mój gust, to niech oni chociaż mają pociechę. W końcu, jeśli wybierali to chyba w czymś takim gustują? A jeśli nawet nie, to tym lepiej. Niech odczują na własnej skórze jak to jest dostać coś kompletnie bezużytecznego, co absolutnie nie cieszy, a jedynie rodzi problem co z tym zrobić.
Facet odwraca się w moją stronę i spotyka mój wzrok. Ponownie uśmiecham się serdecznie i wskazuję dłonią krzesło na wprost mnie. Rusza w tym kierunku. Idzie niespiesznie, a ja czuję, jak rośnie we mnie napięcie. Zerkam nerwowo na zegarek. No nie wierzę, sam wstęp zajął nam dziesięć minut. Pan zajmuje miejsce na krześle, spuszcza wzrok i trwa w milczeniu kolejne dwie minuty. Normalnie dałbym mu jeszcze chwilę czasu, ale dzisiaj nie mam go sam, bo zupełnie inaczej powinienem spędzać czas już od co najmniej dwudziestu minut. Uspokojony jednak wewnętrznie tym, że nikt nie puka, a co za tym idzie prawdopodobnie planowany pacjent nie dojedzie, usadawiam się wygodniej w krześle. Następnie kładę dłonie na biurku i otwartym gestem rozchylam je starając się zasygnalizować delikatnie by zaczął. Nie przynosi to jednak oczekiwanego rezultatu.
Odczekuję kolejną minutę lub dwie, po czym decyduję się na chwilowe przejęcie inicjatywy. Przerywam milczenie. Zagaduję o pogodę. Moje działania nie odnoszą jednak wstępnie żadnego rezultatu. Próbuję złapać kontakt wzrokowy. Spogląda na mnie. Wzrok ma jakiś nieobecny. Otwiera usta i nabiera powietrza, po czym wreszcie zaczyna opowiadać. Stopniowo cedzi kolejne słowa i widać, że przychodzi mu to z trudnością.
Początkowo słucham z troską, ale nagle padają słowa, które przykuwają moją uwagę. Czy on naprawdę sądzi, że wystawię mu zwolnienie z poświadczeniem, że jest niezdolny do pracy, tylko z tego powodu, że jest mu ciężko? A komu jest lekko? Dlaczego panuje przekonanie, że najlepszym wyjściem z sytuacji jest zawsze ucieczka na L4? I to sprytnie zawsze tak kombinują, żeby pracodawca nie mógł im zarzucić bezzasadności takiego kwitu. Fakt, ciężko udowodnić, że zwolnienie tego typu jest bezzasadne. Prawda jest taka, że to moi koledzy i koleżanki po fachu doprowadzają do takiej sytuacji i panującego powszechnie przekonania. W obliczu takich zdarzeń człowiek poważnie chory i wymagający niezwykłej troski jest stawiany na jednej szali z symulantem. Psychiatrzy zaś są traktowani przez pracodawców jak złodzieje kradnący im ręce do pracy i z łatwością ulegający przekonaniu, że pracownik jest niezdolny do wykonywania swoich obowiązków.
Nie można tak robić, ale ten pan tutaj chyba ma na to bardzo wywalone. Inna sprawa gdybym to ja doszedł do takich wniosków opierając się na dokonanej diagnozie. Jakim cudem osoba pogrążona w rozpaczy tudzież podupadająca na siłach psychicznych jest w stanie logicznie i chłodno ocenić fakt, iż zwolnienie od pracy cokolwiek zmieni? Często jest to początek agonii. Nigdy już nie będzie mu dobrze w tej pracy. Po pierwsze dlatego, że pracodawca ma z pewnością ugruntowane przekonanie co do tego jak wygląda proces leczenia u psychiatry. Z pewnością niejeden pracownik dostarczał mu historycznie tego typu atrakcji i ma już wyrobione zdanie na ten temat. Ja natomiast nie chcę i nie zamierzam dokładać do tego ręki.
Poza tym jest jeszcze jedna ważna rzecz. Praca to najczęściej jedyne lekarstwo na załamanie, czy chwilowe wahanie w poczuciu własnej wartości i swojego jestestwa. Najważniejsze bywa stawienie czoła rzeczywistości, a moją rolą w tym wszystkim jest nagięcie jej obrazu tak, by była przystępniejsza w odbiorze przez mojego pacjenta. Czasem oczywiście wymaga to wsparcia farmaceutycznego, ale często opiera się wyłącznie na dialogach, które oczywiście powinny być stałe i cykliczne. Z początku częste, a później coraz rzadsze.
Pacjenci są różni. Często potrzebują jedynie wskazania im właściwej drogi, do czego przeważnie w trakcie dialogu dochodzą sami. Czasem zdarza się, że pomoc farmakologiczna jest niezbędna by zapanować nad rosnącą w organizmie paniką. To z kolei może się objawiać wielorako. Trudności w oddychaniu, pocenie się, zmiana koloru skóry w postaci licznych wypieków. Emocje, to coś co nas często przytłacza i każdy człowiek boryka się z tym niemal każdego dnia. Wywołują je konkretne bodźce z otoczenia, ale sposób postrzegania przez nasz mozg tych bodźców jest tutaj kluczowy. Nie jest dobrym rozwiązaniem uciekanie od problemu. W przypadku tego tutaj pana przykładowo wstępnie widzę, że wybrał najłatwiejszą drogę, czyli ucieczkę. Skoro problemem jest sama praca, pomogę mu i owszem, ale zapanować nad emocjami, natomiast on sam powinien stawić czoło temu co go przeraża. Gdyby do tego doszły problemy zdrowotne, rodzinne, czy jeszcze o innym podłożu, temat stałby się bardziej złożony. Na tą chwilę wydaje się prosty i z pewnością nie zawiera przesłanek do odpoczynku, bo ten tylko spowoduje narastanie problemu i jego przerost ponad faktyczną wartość.
Dopytuję o szczegóły. Staram się badać czy to co właśnie oceniłem ma rzeczywiście właściwe podłoże. Ale pan kreci się cały czas wokół tematu pracy. Stale opowiada o tym jak to szef go nie rozumie, jak koledzy z pracy utrudniają mu realizację zadań. Co ciekawe, po chwili sam podaje kolejne informacje, które temu zaprzeczają. Widzi to, bo zapętla się w wypowiedzi.
Zatrzymuję go gestem dłoni, po czym przejmuję inicjatywę. Próbuję ustalić, jak wygląda sytuacja życiowa, przyjaźnie, zdrowie. Bez rezultatu, pacjent wciąż wraca do tego, że nie jest w stanie iść do pracy i musi od niej odpocząć. Jasna cholera od tego człowieku masz urlop. Ja też bym chciał odpocząć od swojej pracy, ale co mam poprosić kolegę po fachu o wystawienie zwolnienie od pracy by było niepodważalne tak? Albo nie, lepiej, sam sobie wystawię, bo przecież zdiagnozuję u siebie przesłanki ku temu. Litości.
Daję panu kolejną szansę, staram się sięgać tematem dalej niż tylko ostatnie dni w pracy. Na moje oko to świeża kwestia i sporo się tam w tej firmie musi dziać. Z tego co opowiada jest dużo zmian, z którymi sobie nie radzi. Nie może się skupić, ma problem z dotarciem na czas do pracy. Jednak, gdy zagłębiam się w szczegóły twierdzi, że w domu jest wszystko idealnie, wychodzi z niego punktualnie, ale wiedząc co go czeka w pracy zmierza do niej niespiesznie. Odrzuca kompletnie to co do niego mówię, że sam sobie w takim razie szkodzi, bo świadomie ściąga na siebie dalsze negatywne oceny jego pracy przez pracodawcę. Jednak mój krótki wywód nie trafia do pana. Zaczyna naciskać na wydanie zaświadczenia.
Przyjmuję postawę obronną, ale nadal delikatnie chcę mu zasugerować, że to niczego nie rozwiąże. Przyznam, że wcześniej nigdy nie zdarzył mi się taki przypadek. Nie myślę już o tym co było rano, gdy dotarłem do pracy. Przyjmuję postawę gracza, który negocjuje. Dziwi mnie ten nowy dla mnie stan. Nigdy nie dałem się zapędzić do takiej rozgrywki, ale wcześniej nie miałem również takiej potrzeby. Teraz jednak podejmuję rękawicę. Facet uparcie twierdzi swoje i jest przekonany, że ma rację w tym co robi. Ja uparcie obstaję przy swoim i zaczyna mnie ten stan już powoli wciągać. Może to i nieprofesjonalne, ale mam wrażenie, że staje się to dla mnie punktem honoru by wygrać tą batalię.
Zaczyna szukać nowych bodźców w tej przepychance. Drążę temat domu. Przeciwnik odchyla się na krześle, ucieka wzrokiem. Krąży nim po gabinecie. Będzie walczył dalej. Milknie na chwilę, po czym uparcie potwierdza wcześniejszą tezę, że w rodzinie wszystko jest w porządku.
Dostrzegam błysk w oku. Czy to łza? Wydaje się być dogłębnie szczera i bolesna. Mięknę. Dociekam dalej, pytam o partnera życiowego. Twierdzi, że ma żonę, ale gdy o niej opowiada dochodzi do jego kilkusekundowej przemiany. Ścisza glos, którego tembr przechodzi niemal w szept. Jakby się bał, że ona usłyszy co o niej mówi. A mam cię! Zagłębiam się w ich pożycie małżeńskie. On ponownie milknie na chwilę, po czym przełyka głośno ślinę. Następnie podnosi na mnie wzrok. Nieruchomieję. Patrzy na mnie tempo, bez wyrazu, chłodno i z taką krytyką jakiej doświadczałem stale w dzieciństwie.
Tak, taki wzrok nie był mi wtedy obcy. Często widziałem to spojrzenie w oczach mojej matki, gdy zawiodłem ją złą oceną, bo ona marzyła o tym bym był kimś ważnym. Chciała by mnie udało się więcej niż jej w życiu osiągnąć. Pokładała we mnie nadzieje na lepszy byt. Z perspektywy czasu sądzę, że bardziej myślała wówczas o sobie niż o mnie. Ten schemat przechodziłem później wielokrotnie już w zawodzie. Rodzice z wielkimi aspiracjami, którzy dobijali psychicznie swoje dzieci oczekując od nich, że wezmą na swoje barki ciężar bagażu ich życiowych niepowodzeń. Przekonani o słuszności swoich racji i twierdzący, iż przecież chcą dla dziecka jak najlepiej. Pragną wykształcenia, którego sami nie mieli i uwaga nie koniecznie dlatego, że nie mogli ze względów finansowych czy rodzinnych, ale dlatego iż zwyczajnie jak najszybciej chcieli się usamodzielnić i zacząć niezależnie żyć. Wydawało im się, iż wiedzą już w życiu wszystko i że nic ich nie zaskoczy. Szybko wyszli z domu, założyli rodzinę, bo przecież to takie proste. I wówczas przekonali się co potrafi zaserwować prawdziwe, realne życie.
Ten tutaj też próbuje ze mną tego. Przekonać mnie o tym, że to on najlepiej wie co dzieje się w jego życiu. Ciężko jest zmienić czyjeś przeświadczenie, nawet jeśli ta osoba jest w błędzie, jeśli nie ma choć odrobiny jej dobrej woli w tym wszystkim. Więc czeka mnie widzę dalszy ostry bój.
Czekam na tą petardę, ale słyszę jedynie, że problemem jest wyłącznie praca. Wzdycham. Zaczynam od początku. Sięgam dalej. Zagajam o czasy, w których był szczęśliwy. Pudło. Twierdzi, że jest teraz, gdyby nie praca. Gra twardo. Pytam otwarcie o dzieciństwo, jak doszło do tego, że ma taką pracę? Jak ją zdobył? Kim chciał być jako dziecko? Celny strzał, zaczyna opowiadać. Zszedł na chwile z barykady i zaczyna zdejmować z niej kolejne kamienie. Zagłębia się i odpływa we wspomnienia. Trafiony! Mówi o tym jak chciał być weterynarzem, jak kolejne lata weryfikowały jego pragnienia. Jak stopniowo zmieniał zawody w swoich marzeniach. Mamy zatem niespełnienie zawodowe.
Milknie. Pytam co lubi robić teraz? Uśmiecha się, opowiada o swoich zamiłowaniach do rowerów, o tym jak chciałby kupić sobie wspaniały rower i zwiedzać nim cały świat. Zapomina o tym, że ma rodzinę. Otwiera się. Opowiada jak kilkanaście lat temu zamarzył mu się własny warsztat rowerowy. Jak jako dziecko wielokrotnie naprawiał swojego składaka, bo nie wytrzymywał presji jazdy wyczynowej po pagórkach i dołkach, jaką mu serwował. Jak koledzy w tym czasie śmigali na BMXach, a jego wysłużony składak rozpadał się w najmniej oczekiwanych momentach. Jak kilkakrotnie chodził z nim do sąsiada spawacza, by scalić ramę, która nie wytrzymywała wstrząsów. Jak z zamiłowaniem wpatrywał się w dziadka, który potrafił naprawić jego rower i wyciągnąć go z każdej opresji. Jak z czasem robił to sam i cieszył się każdym sukcesem, który w tej materii osiągnął.
Mamy to! Drążę temat dopytując, kiedy rozstał się z myślą o warsztacie? Milknie na chwilę. Nabiera głośno powietrza i wypuszcza je z przeciągłym świstem. Wciąż z uśmiechem na twarzy wspomina, jak poznał obecną żonę i jak wszystkie jego plany życiowe musiały się zmienić w związku ze ślubem i pierwszym dzieckiem. Potakuję ze spokojem głową. Zachęcam go uśmiechem i delikatnym gestem dłonią, by opowiadał dalej. Sztorm cichnie, morze teraz wydaje się dużo spokojniejsze. Milkniemy obaj i patrzymy na siebie w zadumie. Pochylam się bardziej w jego stronę, on pozostaje niezmiennie odchylony. Przejmuję inicjatywę. Wskazuję mu oczywiste aspekty tego jak się dzisiaj czuje. Wydaje się to rozumieć, bo wciąż delikatnie się uśmiecha. Potwierdzam mu, że oczywistym jest fakt, iż jego marzenia zasługują na realizację, ale przy obecnej sytuacji może być ciężko je zmaterializować. Staram się go przenieść na chwile do przyszłości. Rozwijam przed nim wizję tego co może osiągnąć próbując zestawić marzenie z rzeczywistością. Jak w prosty sposób może zmienić prace na coś co lubi i co będzie go rozwijać oraz dawać mu głębokie poczucie satysfakcji z tego co robi. Uświadamiam, że nie jest jedyny. Każdy człowiek musi robić to co lubi. Dopóki tak się nie stanie, nikt z nas nie jest w stanie osiągnąć poczucia nirwany. Jednocześnie wykonując w swojej pracy coś co kochamy, nie przepracowujemy tak naprawdę ani jednego dnia. Jest to dla nas wielką radością, spełnieniem i satysfakcja, a jednocześnie, jakby przy okazji przynosi zyski umożliwiające utrzymanie standardu życia na godziwym poziomie.
Odpływa ukojony moją wizją swojej przyszłości. A ja jestem pewien, że przynajmniej wstępnie zażegnaliśmy kataklizm jaki zbudował w swojej głowie. Idę dalej, wpisuję powoli rodzinę w jego marzenia. Opowiadam jak jego dzieci, a później wnukowie mogą dalej rozwijać jego pasję. Opowiadam w jaki sposób może być to pomysł na coś więcej, na rodzinny udany biznes. Wszystko wydaje się iść jak z płatka. Jego wzrok staje się miękki, gładki, pełen nadziei, powraca szczęśliwy blask. Kontynuuję. Ciągnę wątek marzeń dalej i zamieszczam w nim coraz więcej elementów z jego życia. Dodaje żonę wspierająca jego działania, ojca dumnego z jego poczynań i ... przerywam.
Ze zdumieniem obserwuję chmurę gradową która zbliża się z prędkością światła. Jego twarz tężeje, a on jak z karabinu maszynowego cedzi do mnie twardym tonem pełnym wyrzutów, że to wyłącznie mrzonki, że łatwo mi tutaj tak siedzieć i oceniać jego życie. Zaczyna podnosić głos i już niemal krzycząc dalej dawkuje mi potok słów. Twierdzi, że będąc tu, gdzie jestem, nie jestem w stanie poczuć się jak on. Nie mam pojęcia o tym co on czuje i gówno wiem o tym jak wygląda jego życie. Jego słowa przesycone są żalem i ogromnym bólem. Monolog trwa i trwa, a ja choć kilkakrotnie próbuję się delikatnie w niego wciąć, ponoszę druzgoczącą klęskę.
Byłem już tak blisko, witałem się z gąską i coś poszło nie tak. Czegoś nieumyślnie dotknąłem. Temat żony? Czyżby wcześniej kłamał, że w rodzinie jest dobrze. A może to kwestia ojca? Świeża, czy raczej przedawniona, ale wciąż nie zabliźniona rana, którą właśnie brutalnie przez przypadek rozgrzebałem? Ciężko stwierdzić. Jego wzrok nie okazuje już zmęczenia i niepokoju, ale żądzę zemsty, nienawiść, przy jednoczesnym potwornym żalu za to co go spotkało. Tylko co to takiego? Milknę i przyjmuję postawę defensywną. Niech się wykrzyczy na spokojnie. Zejdzie z emocji i zaczniemy ponownie. Wypisuje receptę, muszę go wesprzeć farmaceutycznie, nie ogarniemy tego jedynie rozmową i wsparciem mentalnym. Musi się wyciszyć by spojrzeć realnie na to przed czym w tej chwili stanął.
Ukradkiem zerkam na zegarek, próbując oszacować, czy mam komfort czasu. Niefortunnie, oj niefortunnie wielce. Nawet nie zdążyłem przyswoić godziny. Jest sprytny i spostrzegawczy. Zrywa się z krzesła. Wykrzykuje, że nie nadaję się do tego co robię. Nadal siedzę i spokojnie staram się opanować sytuację, choć to trudne. Zaczynam szukać znajomego przypadku w swojej głowie, który pozwoliłby mi opanować dyskusję na tyle, by zaczął przyswajać co do niego mówię. Jednak bezskutecznie.
Z potoku słów wychwytuję stwierdzenie, iż oczywiście się pomylił, jak mógł choćby pomyśleć, że mu pomogę i to było oczywiste, że dopiero zareaguję, jak wyjdzie stąd i rzuci się pod koła samochodu. Nie wytrzymuję, również wstaję i podnoszę głos. Nie może mnie szantażować i straszyć. Mam mu pomóc, ale nie zagnę rzeczywistości do takiej jakiej pragnie tylko dlatego, że sobie nie radzi w pracy. Odwraca się i idzie w stronę wyjścia. Doganiam go. Podaję recepty i tłumaczę, że musimy zacząć od tego. Podkreślam, że na dole ma się umówić na kolejne spotkanie. Patrzy na mnie chwilę z wyrzutem. Wyrywa z mojej dłoni recepty i ostentacyjnie drze je rozrzucając skrawki na podłogę. Z pogardą patrzy mi prosto w oczy i rzuca już wychodząc pełne ironii stwierdzenie „Dziękuję ... za NICCC”. Ostatni wyraz przeciąga z takim sykiem, że wstają mi włosy na rękach, a po plecach przelatuje zimny dreszcz. Drzwi zamykają się za nim z łoskotem. Stoję osłupiały i wiem jedno na pewno. Te słowa jak i cała wizyta na długo pozostaną w mojej pamięci.