Biedronki w sieci pajęczyc,
czyli jak przetrwać w korporacji
i nie zwariować.
Bycie biedronką nie popłaca. Awansować na pajęczycę to już pewne osiągnięcie. Szczytem marzeń jest jednak przemiana w modliszkę. Ale czy będąc na najwyższym szczeblu korporacyjnej drabiny, można zachować resztki biedronkowatości, czy wyrok zapadł i nie ma już odwrotu od przemiany w drapieżną bestię? Zacięta rywalizacja, wzajemne podcinanie sobie skrzydeł i plucie jadem, słowem - szara rzeczywistość korporacji z perspektywy kolejnych etapów kariery opakowana w zgrabną, metaforyczną opowieść. Poznajcie historię Lusi i jej zaskakującej metamorfozy!
Korpoface w Online Marketing!
Korpoface w Nowa Sprzedaż!
Posmakuj w KORPOFACE ...
Dzień jak co dzień, nic specjalnego się nie dzieje. Zwykła monotonia, jak każdego innego poranka, tyle że dziś jest wyjątkowo chłodno. Skrzydełka zmarzły mi strasznie w drodze do pracy.
Mam na imię Lusia i właśnie wkroczyłam do naszego biura. Podfrunęłam do szatni, powiesiłam na wieszaczku swój czerwony płaszczyk, wygładzając go delikatnie, by pięknie wyeksponować siedem równiuteńkich, czarnych kropek. Stanęłam wyprężona przed lustrem i z dumą przygładziłam czułki, wciąż sprężyste, mimo iż mam na karku już sporo wiosen.
Cóż, lubię to, co robię, jestem tutaj każdego dnia i zmierzam się z dzwoniącymi szkodnikami, które jak to pasożyty, same niczego nie mogą zrobić, a z nas biedronek wyciskają siódme poty. Codziennie inicjuje się ich u nas około ośmiu tysięcy, każda donosząc o innym mniej lub bardziej złożonym problemie. Wiele z nich mogłyby rozwiązać same, a nawet śmiało mogę powiedzieć, że nie zasługują na miano problemu. Ale … i tak to lubię.
Moje biurko jak zwykle błyszczy wypolerowane, nie lubię zostawiać go w nieładzie dnia poprzedniego, bo wtedy za dużo czasu poświęcam rano na jego ogarnięcie, a nasza pajęczyca tego nie znosi, jest drażliwa i pluje jadem na odległość. Monitor zajmuje na biurku honorowe miejsce z jego lewej strony. Komputer sprytnie schowany pod blatem, dzięki czemu mam więcej miejsca na inne rzeczy, pomoce dydaktyczne czy zwyczajnie notes, ale są i minusy tego rozwiązania. W ferworze rozmów często wywijam nogami i niestety zdarzyło mi się już kilka razy odłączyć monitor od komputera i tym podobne, co powodowało komiczne sytuacje. Oczywiście mnie wówczas nie było zbytnio do śmiechu, ale wracamy do tego na niektórych przerwach z koleżankami i zrywamy wówczas boki ze śmiechu. Nie to żebym była jakimś pechowcem, równie często wspominamy ich śmieszne sytuacje i równie dobrze się bawimy.
Na blacie poza monitorem mam niewielki pojemnik na długopisy i cienkopisy oraz mój ulubiony sprzęt – ołówek. Lubię nim pisać, bo poza pisaniem można również rysować w trakcie rozmowy, co pomaga ułożyć myśli w plątaninie wypowiedzi rozmówcy. Mam też cały stos kartek, służących mi jako bazgrownik w dosłownym tego słowa znaczeniu, gdyż ważne rzeczy notuję w przeznaczonym do tego notatniku. Nie może również zabraknąć królowej mojej pracy, czyli słuchawki. Celowo mówię o jednej, bo to komplet mono wymyślony dla ćwiczenia podzielności uwagi, jak sądzę, choć pewności nie mam. Jedno, co mi się w tym rozwiązaniu bardzo podoba, to długaśny kabel. Dzięki niemu, gdy potrzebuję się dodatkowo nakręcić, wstaję od biurka i zaczynam spacerować w tę i z powrotem. Zawsze mi to pomaga, ponieważ chodzenie nakręca mnie w rozmowie. Zupełnie jakby kolejne kroki ułatwiały mi wypracowywanie w głowie nowszych i bardziej zgrabnych sformułowań, lepiej docierających do moich rozmówców. Kiedyś wrzuciłyśmy pajęczycy pomysł zakupu słuchawek bezprzewodowych. Najpierw nas wyśmiała, kwitując, że poprzewracało nam się, jak to określiła, w tych ciasnych móżdżkach, po czym w kilka dni później sama szusowała po biurze w takim właśnie modelu na głowie. Spróbowałyśmy nawiązać do tematu raz jeszcze, ale szybko otrzymałyśmy reprymendę, że to drogie i wyłącznie dla kadry menadżerskiej.
Jak zatem widzicie, jestem bardzo uporządkowana i w miarę rozgarnięta, z naciskiem na stwierdzenie „w miarę”. Zawsze wolę zostawić nawet choćby w myśli rezerwę i poczucie świadomości, że mam jakieś braki. Cóż, choćby fakt, że moja przełożona trwale mnie o tym zapewnia, daje poczucie graniczące z pewnością, iż mam nad czym pracować, co doskonalić i do czego podążać.
Lubię ten mój świat. Gdy startowałam tutaj do pracy, wszyscy dziwili się mojej ekscytacji, a ja wiedziałam, że to będzie właśnie to. Do dzisiaj wspominam moją rozmowę, a w szczególności cześć praktyczną rekrutacji, w której byliśmy na sali i mieliśmy wykonać kilka prostych zadać w komputerze. Byłam wtedy tak rozemocjonowana, widząc te wszystkie biedronki dookoła, które szczebiocą słodko przez słuchawkę, że praktycznie nie mogłam się skupić na zadaniu rekrutacyjnym. Na szczęście zdałam i dostałam się, a dzień, w którym odebrałam telefon z tą wieścią, był najszczęśliwszym w moim życiu. Choć przyznam się, że trochę wahałam się go odebrać, bo dzwonili z zastrzeżonego numeru. No właśnie, nie lubimy takich telefonów odbierać, aż dziw, że musimy z takich dzwonić my tutaj, a często tak jest. Część akcji obdzwaniamy właśnie bez identyfikacji numeru dzwoniącego, przez co nie mamy zbyt wysokich wyników w dodzwanialności do rozmówców. Co gorsza, gdy już się jakimś cudem dodzwonimy, nie jesteśmy zbyt miło witani, a nawet ostro i bez szansy na jakąkolwiek reakcję z naszej strony błyskawicznie żegnani.
Tak, to nie jest łatwa praca, ale przecież nikt mi tego nie obiecywał, nikt nie twierdził, że będzie wyłącznie kolorowo. A ja uwielbiam gadać. Mogłabym rozmawiać o każdej porze dnia i nocy, i dosłownie z każdym, na dowolny temat. Serio. Nawet jeśli danego tematu nie znam. I sądzę, że taki temat jest dla mnie szczególnie interesujący, bo nowy i wiele mogę się dowiedzieć.
Moi rozmówcy jednak w takich sytuacjach często wymiękają. Najnormalniej w świecie nie lubią być zarzucani stertą pytań, a tak właśnie się zachowuję, gdy nie znam tematu. Strasznie chcę wiedzieć dosłownie wszystko i dosłownie natychmiast. Nie tylko takich jednak spotykam rozmówców. Są i podobni do mnie. I w głębi duszy cieszę się, gdy mam okazję z takim kimś rozmawiać, bo czuję się jak ryba w wodzie. Wiem że ten rozmówca doskonale mnie rozumie i z miejsca się poznajemy, oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że jesteśmy tacy sami i z wrażenia jedno drugie przekrzykuje, ale nie ze złości, lecz ze zwyczajnej potrzeby powiedzenia wszystkiego i najlepiej w tej samej chwili. Największym szczęściem takich osób jest wyprzedzić w swojej wypowiedzi rozmówcę. Ha to nie lada wyzwanie, ale za to jaka satysfakcja. Ci rozmówcy, mimo że ich uwielbiam, są jednak dla mnie największym utrapieniem. Nie da się z nimi za szybko zakończyć tematu, byłoby to postrzegane jako niewłaściwe, nie mówiąc już o tym, że niegrzeczne, a wręcz w moim odczuciu chamskie. Najgorsze jest to, iż trzeba jak najszybciej zmierzać do brzegu. Liczy się bowiem czas. Im szybciej dana rozmowa jest przeprowadzona, tym szybciej można odebrać kolejną i porozmawiać z następnym rozmówcą, który już jakiś czas czeka na połączenie i również zasługuje na to, by go wysłuchać i zamienić z nim kilka czy nawet kilkanaście zdań.
Problem prędkości odbierania i prowadzenia rozmów od zawsze był dla mnie wielką zagadką, ale jednocześnie nie dziwiłam się, że jest to megaistotne. Rozumiem frustrację takiego rozmówcy, który czeka na linii, słuchając często najbardziej irytujących melodyjek świata, bo przecież tylko takie są dostępne darmowo, a nie ukrywajmy, większość call centers skąpi na każdym kroku, zatem i na muzyce oczekiwania. Pół biedy, gdy taka muzyka jest chociaż w odpowiedniej tonacji. Najgorzej jeśli jest niemiłosiernie głośna, wówczas agresja takiego oczekującego na połączenie rośnie i gdy wreszcie się doczeka, kilka do kilkunastu minut w pierwszej fazie rozmowy schodzi na uzewnętrznienie rozgoryczenia czy zwyczajnie wściekłości. Tylko cóż jest wówczas winna taka biedronka? Czy to moja wina, że jest nas tutaj tylko tyle? Uśmiechnęłam się w duchu, bo jeśli się dobrze przyjrzeć, to jest nas tutaj cała wataha, tyle że tych dzwoniących jest niewspółmiernie więcej.
To jednak nie jest jedyny mankament czasu połączeń i tego czegoś na oddech między rozmowami, co ma trudną do powtórzenia, magiczną nazwę. Druga strona medalu jest taka, że każda z nas biedronek musi za wszelką cenę walczyć o to, by rozmawiać najsprawniej, najszybciej i wykorzystywać najmniej przerw między połączeniami. To ściśle się wiąże z nami jako pracownikami, czyli najzwyczajniej mówiąc, z naszym zarobkiem. Jeśli mówisz szybko, jesteś guru, jeśli wolno, nie doczekasz się premii.
Cóż, nie ma złotego środka. Fakt, że lubię gadać, bardzo mi pomaga, ale i przeszkadza, choćby w takich sytuacjach, jak ta, o której wam właśnie opowiedziałam. W zakresie mojego gadulstwa mogę jeszcze wspomnieć o tym, że często, gdy wracam do domu, słyszę od moich rodziców: „Dziecko ty się jeszcze nie nagadałaś w tej pracy?”, bo oczywiście pierwsze, co robię, to zdaję im relację z tego, jak minął mi dzień, cierpiąc niemiłosiernie z powodu, że nie mogę przedyskutować z nimi szczegółów. Moi znajomi też na mnie narzekają, że przy okazji spotkań wywlekam pracę. Ale to silniejsze ode mnie i takie pasjonujące rozmawiać z tyloma ciekawymi rozmówcami w ciągu zaledwie kilku godzin dziennie. Wychodząc danego dnia do pracy, nęka mnie w głowie myśl i ciekawość, ilu dziś zadzwoni, ilu przydarzy się mnie. Pasjonujące. Serio. Tego trzeba spróbować i to trzeba poczuć, całą sobą, bo inaczej to tylko marna namiastka pracy na słuchawkach. Zresztą w każdym zawodzie tak jest. Gdy oddajemy się naszej pracy z pasją, mamy z tego benefity, ale i wielką radość oraz poczucie spełnienia. Jednak gdy robimy coś wyłącznie zarobkowo albo uważając, że tak nam jest dobrze i nie chce nam się sięgnąć po więcej i wyciągnąć w tym celu rękę dalej, nie czarujmy nikogo, nie będziemy w pracy szczęśliwi. Przede wszystkim jednak nie czarujmy samych siebie. To najbardziej pasożytnicza forma ulepszania rzeczywistości, lukrowania szczegółów, by lepiej wyglądały. Najprościej jest to porównać do malowania trawy na zielono, bo przecież wiemy, że nie jest to konieczne, a mimo wszystko często tak robimy, uważając, że coś, co tego nie wymaga, powinno być dopieszczone, ot, tak na wszelki wypadek. Nie wspominając już o tym, że wielokrotnie zachowując się w taki sposób, nie dostrzegamy tego, co faktycznie wymaga zmian i to wielokrotnie w nas samych, a nie w danej sytuacji.
Nikomu nie przychodzi z łatwością ocena samego siebie. Z góry zakładamy, że jeśli chodzi o nas, to nie może być przecież podstaw do obawy. Wychodzimy z założenia, że kto jak kto, ale my nie mamy sobie niczego do zarzucenia. Nie stać nas zwyczajnie na chwilę refleksji czy zadumy nad własnym postępowaniem. Och, z jaką łatwością za to przychodzi nam ocena innych. Co gorsza, często nie jest to ocena sytuacji, a osoby. Żeby jeszcze była obiektywna, no, niestety wielokrotnie nie jest. Z większą swobodą krytykujemy, niż doceniamy. Z przyjemnością dostrzegamy to, co u kogoś wyraźnie nawala, jednocześnie mocno dowartościowując się bez zbędnego wnikania w szczegół, że u nas to działa idealnie. Hmm, to szeroki temat i wielokrotnie przy jego większym zgłębieniu i dobrej chęci wychodzą w trakcie kontemplacji nad nim kwiatki. Zauważamy, że to jednak nie do końca tak jest i że każdy z nas popełnia błędy, bo to takie naturalne. Zatem należy brać życie, jakim jest i modlić się, by nie było monotonne.
– Witaj, Lusiu! Tak, widzę przecież, znów problem, bo tym razem ziemniak za słodki, rozumiem i czekał pan tyle czasu, by mi o tym powiedzieć, no tak. Cóż, mogę zaproponować innego liścia, próbował pan przefrunąć cztery centymetry w prawo? Jeszcze nie? A może pan? Pancerz pana boli i nie chce mu się rozsunąć, by uwolnić skrzydła? No tak. Zapewniam pana, że robimy wszystko, by nie dopuścić do państwa mszyc, zresztą one z pewnością i tak nie lubią ziemniaków.
Skrzywiłam się, nie jest dobrze, cały czas kuriozalne tematy, ciekawe, co dziś rozbawi mnie najbardziej. Każdy dzień ma swoją wisienkę na torcie, często te najbardziej wykwintne perełeczki notujemy w zeszyciku obiegowym na pamiątkę wiekopomnej chwili realizacji tego sławetnego połączenia.
– Cześć – szepnęłam do sąsiadującej ze mną biurkiem biedronki – Pan stonka? – W odpowiedzi skinęła głową.
Uwielbiam tego klienta, sędziwy staruszek z milionami bardziej i mniej błahych spraw. Pracując tu jesteś jednak tak serdeczny, że gdy łączy się ze mną, nie potrafię się na niego złościć i chociaż kolejny raz prosi mnie o wyjaśnienie tego samego, z czym łączy się z nami średnio raz na dwa dni, to wymiękam i dalej, spokojnie i pełna życzliwości, wykładam kolejny raz całą zawartość merytoryczną mojego mózgu w zakresie tego zagadnienia.
– Spokojnie. Proszę się nie poddawać. Pamięta pan, dwa dni temu też było ciężko, ale się udało. Będę z panem cały czas na łączu, proszę spróbować ponownie. – Koleżanka spojrzała na mnie i zamknęła oczy. – Niech się pan nie denerwuje, chwilka odpoczynku i spróbujemy ponownie, ja nadal z panem tutaj jestem i nie rozłączymy się, póki nie rozwiążemy tej kwestii z korzyścią dla nas obojga. A wie pan, że moją korzyścią jest wyłącznie pana zadowolenie? Także dwa głębokie oddechy i próbujemy raz jeszcze.
To chyba nie jest najszczęśliwsze stanowisko pracy, nawet nie staram się już zapamiętywać imion kolejnych pracowników siedzących tu, gdzie obecna rozmówczyni mojego ulubionego staruszka. Dawno nie zagrzał nikt tutaj stałego miejsca, po najdalej drugim spotkaniu z pajęczycą nie wracają, a w ich miejsce pojawiają się nowe. Ta jednak jest już jakąś dłuższą chwilę i wygląda na to, że uodporniła się na pajęczy jad.
Bardzo mnie to cieszy, bo nie lubię zmian. Zresztą nikt, kogo znam, ich nie lubi. Zawsze wiążą się ze stresem i bólem. Nie fizycznym, bo ten łatwo jest znieść, ale z psychicznym. Ledwo stwierdzisz, że jesteś w czymś dobry, już musisz to modyfikować. Zdążysz poczuć się bezpiecznie, a tu twój świat staje do góry nogami. Przewrotu zawsze w takich sytuacjach dokonuje ktoś, kto nie ma o twojej pracy zielonego pojęcia. Jak zatem do tego dochodzi? Za każdym razem komunikują ci, że wyjdą z tego same plusy, że poczujesz korzyści w zdumiewająco szybkim czasie. Fakty są takie, że długo nie widzisz w tej zmianie pozytywów, aż finalnie wchodzi ona tak głęboko w krew, że przestajesz ją zauważać. Staje się dla ciebie chlebem powszednim. I gdy ponownie ogrania cię błogie przeświadczenie, że jest dobrze, stabilnie, komfortowo, wkracza nowa, kolejna zmiana, by na swój przewrotny sposób namieszać w twoim życiu. I to wcale nie tyczy się wyłącznie pracy, w sferze prywatnej jest podobnie. I choć zdajesz sobie sprawę z tego, że zmiany są czymś nieuniknionym, że są naturalną koleją losu, bo przecież nic nie jest tak pewnego w życiu jak zmiany, bo naturalnym jest nawet w przyrodzie, że po wiośnie następuje lato, a po nim jesień, to z każdą kolejną zmianą na nowo odczuwasz dyskomfort i adaptujesz ją opornie jak za pierwszym razem.
– Dwie minuty – przeciągły syk nad moją głową i ciepła, klejąca maź spływająca z moich świeżo wygładzonych czułek na przedplecze uświadomiły mi, że znów się spóźniłam i nie umknęło to uwadze pajęczycy. To ten moment, za którym jakoś szczególnie akurat nie przepadam. Co najzabawniejsze, żebym nie wiem jak się starała i jak bardzo dbała o swój wygląd, to ta paskuda zawsze mnie odpowiednio urządzi. Kuriozalnym jest fakt, że moi rozmówcy mnie nie widzą, zatem ten wygląd zewnętrzny nie ma większego wrażenia, ale ja bardzo to sobie cenię i zwyczajnie lepiej się wtedy czuję, gdy mam świadomość, że dobrze wyglądam. Poza tym nawet gdzieś czytałam, że rozmówca ubrany elegancko odruchowo siedzi w eleganckiej pozycji i wypowiada się również bardziej na poziomie, ponieważ strój jest jednym z bodźców pociągającym za sobą takie właśnie następstwa. Spróbujcie kiedyś rozmawiać przez telefon w garniturze, a innego dnia w dresie i spiszcie wnioski. Jestem pewna, że dojdziecie do podobnych. Nie czas teraz na kontemplacje w tym zakresie, ktoś tu jest najwyraźniej nie w humorze i szkoda by było tą złą energię pozwolić na sobie wyładować. No cóż, to już jest wpisane w ryzyko tej pracy, trzeba mieć to na uwadze, gdy rzuca się w otchłań takiego zajęcia. Nie wszyscy emanują tutaj szczęściem i serdecznym uśmiechem.
Jak w transie szybko uruchomiłam komputer i kolejne programy, narzucając jednocześnie słuchawki na głowę, wciąż słysząc bicie jej serca. Była tak podenerwowana, że uderzało głośno o ścianę odwłoka. Często, gdy słyszę to kołatanie, mam wrażenie, że zbliża się do mnie stado pędzących nosorożców. Taki tętent walących odnóży o podłoże wydaje się być spokojniejszy niż to, co właśnie mam wątpliwą przyjemność tutaj słyszeć. Bywa, że wspólnie z koleżankami zastanawiamy się, czy jest szansa, by to jej serducho eksplodowało. Może zdarzyłaby się wówczas choć chwila wytchnienia.
To takie frustrujące, przecież wiem, po co przychodzę do pracy i mam świadomość, czego się ode mnie oczekuje. Czy ona naprawdę myśli, że jeśli opluje mnie jadem, będę pracować sprawniej, szybciej, a może efektywniej? Kto chciałby być zbrukany w celu zmotywowania? Nie jesteśmy pieczarkami, które należy przysłowiowo obrzucić gównem, by zaczęły lepiej rosnąć. Gdy rozmawiam z moimi znajomymi w czasie wolnym, twierdzą, że nikt z nich takiej formy motywacji nie zna i nigdy jej nie doświadczył osobiście. Jak to możliwe? Czyżby takie rzeczy działy się wyłącznie w naszej organizacji? Czy to w ogóle można nazwać motywacją? Te nerwowe gesty i odruchy. Drgająca powieka i to nie wiadomo, czy podyktowana spadkiem magnezu, czy może tik nerwowy, nad którym już nie panuje. Jak do tego doszło, że do motywacji stosuje się wyłącznie kij grzmocący nieustannie po plecach? A gdzie marchewka? Gdzie coś na zachętę? Ja rozumiem, nie można popadać w paranoję i wciąż pragnąć chwalenia i nagradzania, ale ciągła krytyka to zwyczajnie słabe.
Bolesna jest świadomość, że komuś choćby do głowy przyszło, aby motywować podwładnych ciągłym i bezustannym obrzucaniem uwagami. Towarzyszy temu charakterystyczny błysk w oku. Po każdym wylanym jadzie widać w tych błędnych oczach taką dziką satysfakcję, jakby za każdą obelgę dawali punkty w grze. A może tak jest, może to jest taki turniej, w którym im bardziej poganiasz, im bardziej krytykujesz, tym jesteś lepszy? Trudno stwierdzić na tym etapie. Choć gdy się bardziej nad tematem pochylić, wejść głębiej w analizę, dochodzę do wniosku, że może to tak tylko z naszej perspektywy wygląda. Może to taka drabina, na której kolejnych szczeblach siedzą gacki i srają na siebie, a czysty pozostaje tylko ten na górze. Pierwszy od szczytu dostaje kamieniem, popuszcza na dwa siedzące niżej, a te z kolei na cztery jeszcze niżej i tak do samego dołu. Na najniższym szczeblu jest już tego guano tak wiele, że nietoperków praktycznie nie widać, ino ich kosmiczne uszy z łajna wystają.
Tak, zdecydowanie łatwo wyciąga mi się wnioski krytyczne wobec pajęczycy. Dystansując się jednak od tej oceny jej zachowania, obserwując, jak jest znerwicowana, dochodzę finalnie do wniosku że ma na barkach już sporo guana.
Muszę wyrobić sobie odruch, by włączać wszystko zaraz jak dotrę do pracy.
– Witam, w czym mogę pomóc? – usłyszałam swój własny głos, a poczwara zza moich pleców oddaliła się w niewiadomym kierunku, na ścianie widziałam jej zmniejszający się cień. – Tak oczywiście, …nie, dlaczego? – słuchając sama siebie, wprost nie wierzę w te słowa.
Każdego dnia bez wyjątku staramy się zaskarbić ich łaski. Zapewniamy o dozgonnej miłości, wierzymy głęboko w to, co im sprzedajemy, bo tylko wtedy i oni w to uwierzą. Nauczyliśmy się mówić to, co chcą usłyszeć, a dzięki temu obie strony są szczęśliwe. Czasami zastanawiam się, po co w tym tyle obłudy, ale cóż, ich radość to mój chleb. Rozmowa za rozmową, a w drucie sześćdziesięciu pięciu oczekujących. Zimny powiew na plecach świadczy, że pajęczyca przemierza korytarze między boksami, szukając tych, co śmieli wstrzymać odbieranie rozmów, by zaczerpnąć łyk wody.
– Gdzie stonki składają jaja?!
Nagły ryk wyrwał mnie z chwilowej zadumy w trakcie jednoczesnej rozmowy z panią sąsiadką dziwaczką o jej trudności w upchnięciu swoich larw do osiego gniazda. Ręce na klawiaturze zadrgały mi niespokojnie, aż wstawiłam literówkę w odpowiedzi na maila pana listnika zmiennobarwnego, którego właśnie przygniotło spadające w sadzie jabłko, nie mogę dociec, po co tam lazł, na polu ma bezpieczniej. W prawym dolnym rogu ekranu wjechała ikonka z napisem „Masz wiadomość na life chat”.
Witam, tu guniak czerwczyk, dlaczego coraz mniej wyplata się przedmiotów z wikliny? Wiedzą Państwo, jak trudno jest dziś o pożywne jedzenie?
Zerknęłam w stronę sąsiadującej ze mną biedronki, trzęsła się niemiłosiernie, próbując wyszukać w głowie właściwą odpowiedź. Nad jej czułkami pochylała się pajęczyca, wlepiając w nią wszystkie cztery pary paciorkowatych oczu, a obok stała master of masters modliszka we własnej osobie, ręce standardowo złożone jak do modlitwy, oczy przymknięte. Spośród powiek wyziera wąska szparka wypełniona jaskrawym światłem. Nigdy nie widziałam jej z szeroko otwartymi oczyma. Czasami kusi mnie, by chwilę kontemplować nad tym, czy w ogóle jest do tego zdolna. Czy jest to wykonalne, by otworzyła oczy? Widywałam ją już w różnych sytuacjach, mniej i bardziej nerwowych, ale za każdym razem towarzyszył temu niezmiennie ten sam wyraz twarzy. Jest tak powściągliwa w swoich zachowaniach, że kompletnie nie mam wyczucia, czy jest w dobrym, czy raczej złym humorze. Najbardziej upiorne są jednak te oczy. Mam wrażenie, że gdyby zdarzył się jakiś cud i by je otworzyła, poraziłby nas oślepiający strumień światła o mocy tysięcy reflektorów skierowanych w jeden punkt. Mogłybyśmy zginąć marnie w kilku zaledwie sekundach, bo pewnie blask by nas nie tylko oślepił, ale i spalił żywcem.
Jak nic, będzie egzekucja. Tak zaczyna się każda z tych historii. Kto podpadnie w odpytce, nie ma szans na powrót do rzekomych łask, o ile w ogóle ktoś ma szansę zaskarbić sobie łaskawość pajęczycy. Jest tak przerażona, że brak naszej wiedzy wykaże jej niekompetencje, że kompletnie nie panuje nad własnym ciałem. Szczęki poruszają się nerwowo, szybkimi, miarowymi ruchami, jakby przeżuwały jakieś gumowate kęsy. Odnóża uginają się rytmicznie, co może nawet przypominać taniec. Stanowczo zbyt szybki i o nieregularnych krokach, co powoduje, że jest do wykonania wyłącznie solo, bo w parach nie udałoby się tego ze sobą zgrać. Trochę mi jej nawet żal. Tak bardzo chciałaby błysnąć na tle pozostałych pajęczyc. Pokazać, jak wiele jej zespół potrafi i jak bardzo różni się od innych zespołów. Nie wiem, czy ona sama ma takie przekonanie, ale to właśnie stara się teraz sprzedać swojej szefowej, obraz jej super ekipy. Drużyny, codziennie rano otrzymującej od niej optymalną porcję guano, którego zrzucaniem zajmuje się aż do końca dnia.
Ha, nie udało jej się odreagować choć trochę złości na mnie, to szuka kolejnej potencjalnej ofiary. Żeby tego było mało, wzięła ze sobą jeszcze ten sunący nad ziemią posąg. Każda solo była odrażająca, ale zestaw to już istne apogeum męki. Naturalnym jest, że dzisiejsze działania pajęczycy to już nie tylko próba odreagowania własnych frustracji na słabszych. Jak dla mnie to już totalna zagłada. Jestem niemal przekonana, że z czymś podpadła i próbuje ratować się w taki sposób. Każdy normalny i logicznie myślący wiedziałby, że tym bardziej się pogrąża. Przecież jesteśmy jej zespołem, jeśli nawalimy, nie odpowiemy na jakieś z tych kuriozalnych pytań, to zaszkodzimy przede wszystkim jej. No ale w ten sposób drogie wielonożne poczwary próbują łapać punkty u swoich zwierzchników. Istny kabaret.
– Na spodniej stronie liści – szepnęła koleżanka, a ja wymutowałam mikrofon, żeby pani sąsiadka dziwaczka nie słyszała, jak zaczynam dyszeć z przejęcia. Choć raczej wątpię, że przerwałaby z tego powodu swój żałosny monolog. Słuchawki mono to jednak naprawdę realne zagrożenie i nie lada utrapienie, zbiera się nawet to, czego wolałoby się nie słyszeć.
– To wie każdy! – ryknęła pajęczyca – Ale dlaczego? – wzniosła oczy, jakby wypatrywała gwiazd, choć ponad nami rozpościerały się tylko kasetony podwieszanego sufitu.
– Aby uchronić je przed deszczem i promieniami słonecznymi – wydukała pytana.
– Znać potrzeby rozmówców to nasz najważniejszy cel, bez tego nie zrozumiesz ich nigdy i nie będziesz w stanie być ich przyjacielem! – ryczała, wciąż patrząc w sufit pajęczyca, po czym opuściła wzrok na twarz modliszki, a ta nawet nie mrugnąwszy którymkolwiek ze swoich przerażających ślepi, wciąż trzymając ręce złączone jak do pacierza, z dłońmi pod brodą ruszyła w poszukiwaniu kolejnej ofiary.
Pełen profesjonalizm, nie ma co. A gdzie pochwała za właściwą odpowiedź? I czy w ogóle pomyślała o tym, że ona może wcale nie chce być przyjaciółką stonki? Spojrzałam na koleżankę, była najwyraźniej zadowolona, że już poszły, pajęczyca, że biedronka jednak wiedziała, a modliszka zawiedziona, że nie wykazała braków. Wlepiłam wzrok w swój monitor, sąsiadka dziwaczka wciąż jazgotała w słuchawce. Hmm… Czy byłoby niegrzeczne, gdybym napisała panu guniakowi: „To przejdź, kurwa, na inną dietę!”?
Czytaj więcej